Przechodzimy granicę pieszo. Pogranicznicy po obu stronach są bardzo sympatyczni. Jesteśmy w Kosowie. Zaraz za granicą zaczynamy łapać stopa z karteczką 'Pristina'. Po chwili zatrzymuje się auto na numerach z Istanbulu. W srodku pan z kilkuletnim synem. Upychają swoje bagaże i znajdują dla nas miejsce. Od razu dają nam mnóstwo słodyczy i owoców. Jadą do Prizren i jak się okazuje będą przejezdzac 5km od miasteczka Drenas do którego się wybieramy. Nagrywają z nami pamiątkowy filmik na którym opowiadamy gdzie byliśmy w Turcji. Śpiewają razem do pioseneknpuszczanych ze smartfona. Kiedy dojezdzamy do skrętu zbaczają ze swojej drogi by zawieźć nas na miejsce. W Drenas mieszka Matt, wolontariusz Peace Corps. Mamy do niego kontakt od Jenny. Jenny napisała na wewnętrznej grupie Peace Corps, że dwojka jej znajomych szuka noclegu w Kosovie i Matt zaprosił nas do siebie. Umówilismy się w knajpce gdzie my w końcu złapaliśmy wifi. Kawa i herbata są tu w okolicy 3-5zł. Matt zabiera nas do siebie, po drodze pokazujac co jest gdzie w miasteczku. Mieszka w dużym, ładnym mieszkaniu, ktore wynajmuje dla niego Peace Corps, ale ogrzewa je minimalnie i jest w nim około 10 stopni.
Spędzamy wieczór rozmawiając na różne ciekawe tematy, Matt opowiada nam dużo o Kosovie od wewnątrz.
24 stycznia
Wstajemy rano i wychodzimy razem z Mattem. On idzie do swojej pracy, a my idziemy na dworzec autobusowy. Jest kolejny zimny poranek. Autobusy do Prisztiny są co 15 minut, a przejazd kosztuje 1euro. Autobus stoi, więc wskakujemy do środka. Po ruszeniu chodzi po autobusie pan i zbiera pieniadze. Nasz host uprzedził nas aby ogladać monety gdy ktos wydaje nam resztę, bo jesli nie mają rowków na brzegu to są podrabiane. Jedziemy jakieś poł godziny. Wysiadamy w Prisztinie na dworcu i idziemy spacerkiem do centrum. Po drodze kupujemy bardzo tanio drożdżówki. Oglądamy bibliotekę, którą wiele osób nazywa najbrzydszym budynkiem w mieście, choć jest ona po prostu w nietypowym stylu. Spacerujemy deptakiem. Znajdujemy też sklep gdzie znajdujemy markery za pół euro i kupujemy ich 10 (w kolejnych krajach raczej będą dużo droższe). Siadamy na ławce w słońcu i obserwujemy jak pracownicy ściągają świąteczne dekoracje. Pierwszy raz też widzimy w miescie agresywne psy, które obszczekiwały przestraszoną dziewczynę. A potem wracamy na dworzec i autobusem wracamy do naszego miasteczka Drenas. Idziemy do lokalnej restauracji, którą polecił nam Matt i za 3 euro od osoby jemy wypasiony obiad. Potem idziemy do sklepu i robimy zakupy na wieczór i na następne dni. Po zakupach spotykamy się z Mattem i idziemy razem do knajpki (gdzie herbata kosztuje pół euro, a kawa 0,6 euro). Przychodzi jego znajoma Besarta, która jest jego nauczycielką Albańskiego (na codzien pracuje jako nauczycielka angielskiego, więc jej angielski jest perfekcyjny). Rozmawiamy ze dwie godziny. Besarta opowiada że gdy miała 9 lat i była wojna to uciekli całą jej wioską w góry i tam zyli w namiotach. Ona była mała, jeszcze niezbyt rozumiała co się dzieje, więc jej się życie w namiotach podobało. Opowiadała jak raz bardzo jej się chciało spać i nie mogła się dobudzić, a potem okazało się, że Serbowie rozpylali środki chemiczne, które wywoływały senność. Mówiła, że jak w końcu wrócili do swojej wioski to wioska była doszczętnie zniszczona. Przez rok mieszkali w namiotach i prowizorkach zanim odbudowali domy. Dowiedzieliśmy się też, że w miasteczku w którym jestesmy wszystkie domy mają maksymalnie 20 lat. Że w czasie wojny miasto było doszczętnie zniszczone.
Po wyjściu z knajpki idziemy do domu. Robimy obiad - ziemniaczki i sos z warzyw. Paweł próbuje też kosovskie piwo Peje. Wieczorkiem rozmawiamy z Mattem, robimy karteczki stopowe, ogarniamy couchsurfing itp.