Stajemy przy stacji benzynowej. Jest zimno, mokro, a mokry śnieg z wiatrem pada nam prosto w oczy. Po ponad pół godzinie zatrzymuje się dla nas pan jadący aż na grecką granicę. Pan jest profesorem kardiologiem z Kosova. Bardzo przyjemnie nam się rozmawia, po drodze pan zaprasza nas na kawę. Mówi aby się do niego odezwać gdy będziemy w Pristinie. Nie zostawia nas na zjeździe tylko zawozi pod sam dom naszego hosta. Stefan w lecie mieszka w Ohrid, a na zimę pomieszkuje w swoim rodzinnym miasteczku Gradsko z rodzicami. Witają nas bardzo ciepło. Do spania dostajemy pokój Stefana z dużym, wygodnym łóżkiem. Zostajemy przywitani wypasionym obiadem i ciepłą rakiją. Tata Stefana robi swoją rakiję i swoje domowe wino. Próbujemy do obiadu różne domowe kiszonki. W telewizji wiadomosci i wszyscy mówią jak rzadko w Macedonii pada śnieg (to pierwszy śnieg w tym roku, a jest druga połowa stycznia). Po obiedzie pyszna ziołowa herbata. W małym mieszkanku na parterze domu mieszka Amerykanka Jenny, której rodzina Stefana wynajmuje to mieszkanko. Jenny jest tu jako wolontariuszka z Peacecorps. Jest traktowana jak członek rodziny i bardzo często zapraszana na obiad. Siedzimy i rozmawiamy do późna. Mama Stefana robi nam pranie. Idziemy spać, a za oknem śnieg i mróz.
21 stycznia
Wstajemy, wita nas babcia Stefana dokładająca do pieca i tata Stefana, który przychodzi z dwoma kieliszkami ciepłej rakiji dla nas. Potem idziemy na śniadanie. Mama Stefana przygotowała Taranenik, tradycyjne jedzenie macedońskie. Po śniadaniu ruszamy na spacer z Jenny i rodzicami Stefana. Stefan poszedł załatwiać w tym czasie swoje rzeczy. Idziemy na górkę nad wioskę podziwiać panoramę. Wokół wioski z każdej strony są góry. Dziś wszystko jeszcze jest w śniegu. Potem jedziemy około 10km w góry nad jezioro i do monastyru. Jest zimno i śnieżnie. Wszystkie dzieci w okolicy cieszą się śniegiem. Wracamy do domu i ja grzeję się przy piecu. Potem jest obiad, na który poza nami i Jenny jest zaproszona jeszcze para znajomych rodziny. Na obiad są domowe chlebki zapiekane z jajkiem i mięsem - coś w rodzaju domowej pizzy. Po obiedzie siedzimy, pijemy wino, kawę, herbatę i rozmawiamy.
22 stycznia
Cały dom budzi się koło 9tej. Leniwy, przyjemny poranek. Jemy śniadanie (coś w rodzaju pączków, ale jednym ze składników jest jogurt) i rozmawiamy. Po 13tej Jenny przychodzi z pracy i razem z Jenny i Stefanem ruszamy 5km do Stobi. Stobi to ruiny stolicy rzymskiej prowincji macedońskiej. W odróżnieniu od greckich czy tureckich takich miejsc tu nie ma w ogóle turystów. Miejsce wydaje się zamknięte na zimę. Stefan rozmawia z ochroniarzem, który jest jego sąsiadem i wchodzimy do środka. Mamy całe Stobi tylko dla siebie. Ruiny są bardzo ciekawe, natomiast jedna z fajniejszych rzeczy tutaj, przepiękne mozaiki, są zasłonięte na zimę. Potem wracamy do domu. Po drodze zachodzimy do sklepu aby wydać resztę macedońskiej gotówki i znajdujemy kartony na karteczki stopowe. Wieczór spędzamy w domu. Paweł robi grzane piwo. Mama Stefana robi obiad (zupa z soczewicy). Dużo rozmawiamy i jest bardzo fajna, ciepła atmosfera.
23 stycznia
Wstajemy rano, jemy śniadanie i żegnamy się z rodzinką. Czas nam ruszać dalej. Dostajemy na drogę buteleczkę domowej rakiji. Stefan odwozi nas 2km na wjazd na autostradę. Po 2 minutach zatrzymuje się dla nas pan jadący do Skopje na lotnisko. To Hiszpan, policjant, który mieszka obecnie na kilka miesiecy koło Kavadarci i jedzie właśnie na lotnisko, bo ma lot do Warszawy. Leci do Polski do swojej polsko-rosyjskiej żony. Wysadza nas na stacji benzynowej na autostradzie 20km przed Skopje. Stacja okazuje się totalnie pusta. Autostrada jest w remoncie i jest duży pas zjazdowy gdzie można łatwo się zatrzymać. Łapiemy więc stopa na głównej drodze. Ruch jest spory, podejrzewamy, że wiekszość jedzie do Skopje i nic się nie zatrzymuje. Jesteśmy na szlaku uchodźczym, na autostradzie którą mnóstwo uchodźców wędrowało na północ. Po 1,5h mamy dość i idziemy wędrować pieszo na równoległą drogę. Pozbyliśmy się już denarów, więc nie możemy wziąć autobusu. Próbujemy łapać auta gdy jadą. I całkiem szybko zabiera nas pick up, a w nim bardzo ciepła i serdeczna para emerytów. Ucieszyli się bardzo, że jesteśmy z Polski i rozmawiamy z nimi polsko-macedońskim językiem. Jadą załatwić po drodze jedną rzecz, a potem do Skopje. Załatwiają i zapraszają nas na herbatę. A potem zawożą do samego centrum Skopje. Są przekochani i zostawiają nam piękne wspomnienie gościnnej Macedonii. Jest piekny, słoneczny, choć zimny dzień. Z centrum mamy 7km na wylotówkę. Idziemy najpierw wzdłuż rzeki, a potem ruchliwą drogą przez dzielnicę przemysłową. Towarzyszy nam czarny, macedoński pies. Mijamy obwodnicę i zaczynamy łapać stopa. Zaraz zatrzymuje się dla nas auto do granicy z Kosovem. Pan mieszka przy granicy i jest Albańczykiem. Zawozi nas na sam terminal.