Po czterech godzinach dojezdzamy do Tabrizu. Jestesmy w kontakcie przez whatsapp z Darya, która ma nas gościć w Tabrizie. Darya mieszka z mężem o imieniu Sahand. I akurat dzisiejszego wieczora idą gdzieś na cały wieczór na jakiś uroczysty obiad. Dlatego też spieszymy się by zdążyć. Darya zamawia nam snapa (taki irański uber, tańszy niż zwykle taksówki). Wszystko jest bardzo szybko, chwili siedzimy juz w taksówce i jedziemy na drugi koniec miasta. Taksówka to jakies 40 letnie auto. Kierowca dowozi nas pod dom Daryi. Daria wprowadza nas do domu, pokazuje gdzie możemy spać i wskakuje w tą samą taksówkę i jedzie dalej. A my zostajemy sami i dzis wieczorem tego nam wlasnie było potrzeba - spokoju i odpoczynku po burzliwej i stresującej ostatniej dobie.
Koło 23ciej wracają nasi gospodarze - robią herbatę i długo razem rozmawiamy. Bardzo fajni ludzie. Objechali stopem cały Iran i mówią, że nie ma problemu ze stopem tylko trzeba na początku się spytać czy kierowca podwiezie za darmo.
20 listopada
Śpimy twardo i dobrze odsypiając poprzednią noc. Rano wstajemy i jemy śniadanie na dywanie z naszymi gospodarzami. Jajka sadzone, lawasz, warzywa. Potem Darya kupuje dla nas przez internet bilety autobusowe na następny dzień do Teheranu - ona może zapłacić za nie irańską kartą, a my jej dajemy gotówkę. I pomaga nam zainstalować aplikację snapp (jak uber) do taksowek. Zamawiając przez tą aplikację, taksówki są o około połowę tańsze. Zamawiamy taksówkę i wychodzimy z domu. Taksówka 5km do centrum kosztuje nas troszkę ponad 2zł. Kierowca mówi, że nie chce od nas pieniedzy, ale my wiemy, że w przypadku taksowkarzy jest to taroof czyli taka nakazana grzeczność i nalegamy że chcemy mu zapłacić i płacimy. Wysiadamy przy wielkim bazarze. Bazar jest niesamowity. Jest to jeden z najstarszych bazarów na Bliskim Wschodzie i jest to największy na świecie bazar "pod dachem". Jest wpisany na listę Unesco. Ma powierzchnię około 29ha. Chodzimy po różnych częściach bazaru. Ludzie nas pozdrawiają. Pan z małego sklepiku z dywanami zaprasza nas na kawę. Potem zaczepia nas pan, ktory jest emerytowanym nauczycielem angielskiego. Opowiada nam o bazarze. Pokazuje nam takie placyki wewnątrz bazaru, gdzie jak przyjezdzaly karawany kupcow to ludzie spali w pomieszczeniach wokol tych placów. Tabriz był ważnym punktem na jedwabnym szlaku. Pisał o nim m.in. Marco Polo. Pan nauczyciel chciał zaprosic nas na herbatę, ale okazało się, że wszystkie kawiarnie na bazarze są odgórnie zamknięte, bo za dużo młodych dziewczyn przychodziło tu bez chust. W końcu zabiera nas do swojego znajomego do sklepu z dywanami i tam dostajemy herbatę. Pan od dywanów pyta czy nie chcemy jakiegoś kupić. Są przepiękne i może i byśmy chcieli tylko jak to teleportować do Polski? Idziemy dalej i zaczepia nas kolejny pan, tym razem po polsku. Mowi, ze pracuje tu w informacji turystycznej i ma bzika na punkcie Polaków i Czechów i zaprasza nas na herbatę. Jesteśmy chwilowo zmęczeni, więc tym razem grzecznie odmawiamy. Idziemy kawałek dalej i widzimy po drodze małą knajpkę. Menu i ceny są po irańsku, ale ceny już umiemy sobie przeczytać, a dania czyta nam google translate lens. Zamawiamy kanapkę z falaflem i kanapkę z miesem. Falafel 3zł, mięsna 5zł. Obie rzeczy są bardzo duże i najadamy się dobrze. W środku dużo składników i dużo warzyw.
Potem idziemy w kierunku Błękitnego Meczetu. To ważny meczet z 1465 roku. Był częściowo zniszczony przez trzęsienie ziemi 200 lat temu. Wstęp do meczetu to około 2euro. Meczet jest piekny - pierwszy raz oglądam w Iranie meczet z lazurowymi płytkami, które mi się zawsze tak podobały na zdjęciach z Iranu.
A potem wracamy do naszych hostów. Idziemy na piechotę, mimo, że trochę pada. Ludzie nas pozdrawiają, pytają skąd jesteśmy. Dla niektórych stanowimy tu niezłą atrakcję. Przechodzimy obok sprzedawców owoców i ci wręczają nam dwie mandarynki i pozdrawiają. Iles osób pozdrawia nas mówiąc: Welcome to Iran.
Idziemy tez na pierwsze zakupy. Znajdujemy sklep samoobsługowy i ku naszemu zdziwieniu nie ma tam cen przy produktach. Bierzemy kilka i patrzymy ile zapłacimy. Pan przy kasie skanuje kody, wiec wiemy że cena jest stała. Potem kupujemy owoce i warzywa w drugim sklepie, cos na drogę w trzecim sklepie i juz wiemy, że cenowo żywność jest mniej wiecej jak w Turcji, lub nawet odrobinę taniej. Wracamy do domu, Darya dzis pracuje zdalnie. Robi nam herbatę i tłumaczy, że ceny w sklepach sa wydrukowane na produktach, to producent wycenia produkty. Co ciekawego dziś nam ludzie opowiedzieli? Że kobiety w Iranie nie mogą wyjechać za granicę bez pisemnej zgody ojca lub męża. Że mężczyzna nie może wyjechać za granicę dopóki nie ukończy dwuletniej służby wojskowej. Że kobietom nie można prowadzić motocykla ani śpiewać publicznie. Że jeśli chodzi o noszenie chust i zaslanianie ciala, to najczęściej kobiet pilnują inne kobiety, ktore pracuja w policji obyczajowej.
Przypatrujemy sie tez jezdzacym tu samochodom. Glownie jezdza tu stare, srednio 30-40letnie samochody, polowa z nich to marki niespotykane w Europie. Bardzo popularne sa stare Peuegoty.
Wieczorem Darya robi dla wszystkich tradycyjny obiad. Jest ryż z szafranem i bobem, sos i surówka o bardzo nietypowym smaku. Siedzimy na dywanie, jemy i rozmawiamy.
21 listopada
Wstajemy rano, pakujemy się i szykujemy śniadanie. Nasi gospodarze wstają i razem jemy posiłek. A potem zamawiamy snapa na dworzec autobusowy. Od poczatku cos jest dziwnego z nasza taksowką, bo ma dojechac w 3 minuty, a kluczy tak, że jedzie prawie 15. W końcu nas podbiera. Kierowca nie ma nawigacji i jedzie zamiast najkrotsza trasa to bardzo dookoła. Stresujemy się bardzo, bo nasza rezerwa czasowa do autobusu bardzo się zmniejsza. W koncu kierowca zaczyna kluczyć przy dworcu nie wiedząc jak wjechać. Mamy 20 minut do autobusu, więc decydujemy się wysiąść i pobiec na dworzec zamiast myśleć co jeszcze kierowca wymyśli. Znajdujemy biuro agencji z której mamy kupione bilety. Pan drukuje nam fizyczny bilet i każe czekać aż nam powie. Mija dziesiąta i czekamy dalej. Jakieś 5 po 10tej prowadzi nas do autobusu. Wsiadamy i czekamy jeszcze z 15 minut zanim odjedzie. Mamy do przejechania ponad 600km. Ma to zająć około 7 godzin, ale jak się potem okazuje zajmuje 9. Za oknem pustynne krajobrazy i pustynne góry. Co trochę jakieś miasto. W połowie drogi autobus zatrzymuje się na parkingu. Ludzie wychodzą rozprostować nogi, do toalety, kupić coś na przekąskę itp. My czekamy koło autobusu. A w wiacie tuż obok właśnie rozkłada się rodzina z osobowego auta na obiad. I nas zapraszają. Rozłożyli na ziemi podkłady i koc i na to postawili gar i szybkowar z ciepłym jedzeniem. Wyciagaja sztućce, talerze i nakladaja nam pyszny, tradycyjny obiad. W jednym talerzu jest ryż, a w drugim sos-zupa składajacy się z soczewicy, oliwek i chyba mango. Do tego lawasz zapiekany na dnie garnka z ryżem i normalny lawasz oprócz tego. I dostajemy jeszcze ciekawą bułę do jedzenia na drogę. Rodzinka jest przesympatyczna, próbujemy cos rozmawiac translatorem i zdjęciami. A po 15 minutach najedzeni wsiadamy do autobusu i jedziemy dalej. Autobus jest niesamowicie nagrzany - pocimy się jak mopsy.