Na głównej drodze łapiemy stopa na południe. Po 15 minutach zatrzymuje się dla nas młody chłopak nowoczesną hondą. Jedzie aż 200km, a nam potrzeba 70. Mówi po rosyjsku i po angielsku, więc sporo rozmawiamy. Wjeżdżamy w wysokie góry i krajobraz robi się nieziemsko piękny. Wysiadamy przy skręcie na monastyr Noravanq, który chcemy zobaczyć. Wysiadamy i mówimy: wow! Nasze droga wiedzie wąskim kanionem. U jego wylotu jest wodospad i jaskinia. Jest już niecała godzina do zmroku. Ruszamy jakieś pół kilometra kanionem i znajdujemy fajne, płaskie miejsce pod namiot kawałek od drogi. Rozbijamy namiocik, jemy kolację i idziemy spać.
22.10
Wstajemy rano, pakujemy się i ruszamy drogą w kierunku monastyru. Mamy 7km. Jest rano i nic jeszcze nie jedzie. Słońce powoli oświetla górne części kanionu. Idziemy zachwyceni. W skałach są liczne jaskinie. W końcu jedzie busik i zabiera nas na stopa. Busem jadą pracownicy monastyru. Pani od muzeum dobrze mówi po angielsku i rozmawiamy z nią. Obok siedzi starsza pani pracujaca przy monastyrowych toaletach i ta młodsza jej tłumaczy co mówimy. Wszyscy ludzie w busie uśmiechają sie do nas. Dojeżdżamy serpentynami pod monastyr. Miejsce powala - jest tu obłędnie pięknie. Jest przepiękna pogoda - poranne słońce, niebieskie niebo i ani jednej chmurki. Monastyr jest położony pośród gór, 4km od granicy z Azejberdzanem. Góry mają tu różne kolory - są żółte i czerwone. Chodzimy i podziwiamy, w miedzyczasie przyjeżdża sporo turystów. W miedzyczasie ukąsiła mnie osa w ramię - no to bedzie dziś trochę bolało. Zaczynamy schodzić z monastyru w dół. Schodzimy dwie serpentyny i zabiera nas fajny człowiek do skrzyżowania z główną drogą. Tam po chwili zatrzymuje się dla nas dwóch gości - bardzo fajni, jeden w klimacie podróżniczo-rasta. Dają nam ciastka i po butelce wody i coli. Wysiadamy na kolejnej krzyżówce. Oni jadą na południe, a my chcemy jechać nad jezioro Sevan.