Stajemy na wylotówce i bardzo szybko łapiemy stopa na pierwsze kilometry. Chłopak mówi troszkę po angielsku, troszkę po rosyjsku, ale ogólnie jest typem milczka. Najpierw chwilę łapiemy stopa w miejscu gdzie nas wysadza, ale jest tam spory harmider, więc idziemy dalej. Deszcz oczywiście dalej pada. Po kilku kilometrach dochodzimy do kolejnego przystanku przy którym jest kranik. Przystanek jest fajnie zadaszony, gotujemy sobie ciepłą herbatę. W kraniku piorę skarpetki i myję włosy po kilku dniach. A potem stajemy na stopa i zabiera nas jedno z pierwszych aut. W środku kierowca, jego siostra i chyba córka. Atmosfera jest mega wesoła. Słuchają gruzińskiej muzyki, kiedy podłapujemy to podkręcają głośność i zaczynają klaskać, tańczyć i śpiewać jadąc. A my z nimi. Jest baaardzo sympatycznie. Zatrzymują się na małe zakupy w miasteczku Keda. Wręczają też nam lokalne słodkie bułki i napoje. I jedziemy dalej. W wiosce Knichauri oni skręcają do siebie w góry. My wysiadamy, a do auta wsiadają dwie sąsiadki, które czekały na przystanku na skrzyżowaniu. Jest już 18:30, za pół godziny będzie późno, więc idziemy szukać miejsca pod namiot. Daleko nie trzeba szukać - przechodzimy drogę, schodzimy 50m w dół i mamy super płaskie miejsce, na działce z drzewami i krzewami, schowaną od wszystkiego, wysoko ponad rzeką. Akurat chwilowo nie pada, więc rozbijamy namiot, wchodzimy do środka i znów zaczyna padać. Zmęczył nas mocno ten całodzienny, intensywny deszcz. Od jutra ponoć ma być ładnie :)
12.10
Rano budzimy się widząc czubki gór w słoneczku u błękitne niebo. Ale super. Po śniadanku wychodzimy na drogę i na start łapiemy ciężarówkę ze żwirem bardzo starego typu. Pan jedzie 6km do miasteczka Shuakhevi, a po drodze wysypujemy żwir na składzie. Z Shuakhevi łapiemy stopa do Khulo z dwoma sympatycznymi panami. Khulo to turystyczna, przepięknie położona miejscowość z widokiem na góry w różne strony. Pojawiają się na horyzoncie ośnieźone góry, które mają ponad 2tys metrów. Wysiadamy, kupujemy w sklepie drożdżówki na przekąskę i idziemy kawałek na piechotę delektując się widoczkami. Widzimy ileś stogów siana takich jak kiedyś w Karpatach. A potem zatrzymujemy się i dość szybko łapiemy stopa. Dwóch panów z tego co zrozumieliśmy jedzie robić jakieś badania i zabiera nas 16km. Asfalt znika i jedziemy błotnistą, wyboistą drogą. Dojeżdżamy do woski Dioknisi. Tu czujemy się swojsko. Jest fajny, lokalny klimat. A w tle wodospad i meczet. Bo w tym rejonie Gruzji są muzułmanie. Idziemy do sklepu, przed sklepem pod wiatką siedzą lokalni panowie i grają w gry. Zaraz zagadują i po chwili pan przynosi ze sklepu po kielonku bimbru lub czegoś podobnego. My do tego kupujemy ciastka i częstujemy. Po miłej rozmowie ruszamy dalej. Ruszamy w górę błotnistą drogą i na drugim zakręcie łapiemy kolejnego stopa. Pan nie mówi po rosyjsku ale jest przesympatyczny. Jeszcze nie wiedzieliśmy jak daleki to stop. Jedziemy najpierw na przełęcz. Robią się super widoki, ileś ośnieżonych gór, ciekawe, tradycyjne domki dookoła. I jesienne kolory drzew. Przełęcz ma około 2tys metrów. A potem zjeżdżamy w dół. Po tej stronie jest budowany asfalt, choć ciągle jest jeszcze sporo błotnistych odcinków. Przy budowie pracuje dużo Chińczyków i stoją starego typu ciężarówki z chińskimi napisami.