16.09
W nocy przechodzi nad górami burza i przez większość nocy pada deszcz. Rano już tylko lekko kropi. Jemy śniadanko i zwijamy namiot. Plan na ten dzień to ponad 1400m w pionie w górę. Najpierw wspinamy się z powrotem do drogi i wracamy do monastyru. Dziś wygląda on zupełnie inaczej. Góry wokół są otulone chmurami, kropi deszcz, i o tej porze jest jeszcze pusto. Nabieramy wodę i ruszamy w górę. Na zmianę pada i nie pada deszcz. Gdzieś w dalszych górach przechodzą burze, ale nad nami jest spokój. Im wyżej podchodzimy tym pojawia się więcej widoków. Góry częściowo są w chmurach, częściowo się dla nas odsłaniają. Las towarzyszy nam do wysokości 2100m. Potem już wychodzimy na połoninę. Na granicy lasu jest mała pasterska chatka, pasterze, konie, owce i psy. Po drodze spotykamy bardzo sympatyczną parę Kanadyjczyków z 8 miesięcznym dzieckiem. Idą właśnie ze schroniska w którym spaliśmy. Niezbyt im się podobało, że jedzenie kosztowało tam dwa razy drożej niż w innych schroniskach, a za samo postawienie namiotu zapłacili 15 lew (ok. 36zł). Stwierdziliśmy, że pewnie policzyli ich jako 3 osoby czyli po 5 lew od łebka co tu jest w wielu schroniskach (zwykle kasują 5 lew za cały namiot lub 5 lew od łebka). Dochodzimy do przełęczy na 2450m i wchodzimy w inną dolinę - taki trochę płaskowyż z jeziorkami i rzeczką i w ogóle nie wydaje się, że jesteśmy na takiej wysokości. Wokół nas górki po około 2700m. Pojawiło się trochę słoneczka, większość szczytów wyszła z chmur. Jest przepięknie. Idziemy jeszcze 4km i dochodzimy do schroniska Ivan Vazov. Schronisko jest na wysokości 2300m. Tuż przed schroniskiem wchodzimy w chmurę i zaczyna padać grad. Drzwi schroniska się otwierają i pan woła nas do środka. W środku pali się w kominku i dostajemy na przywitanie dwie herbaty. Schronisko jest w klimacie hindusko-hipisowskim. Na ścianach nepalskie flagi, w oknie digeridoo, w kącie gitara. Czuć zapach kadzidełek. Pierwsze wrażenie bardzo fajne. Schronisko od 30 lat prowadzi małżeństwo gospodarzy, a większość roboty robią tu wolontariusze. Jedna wolontariuszka pyta się czy nie chcemy kupić zupy, bo własnie ugotowała. Zgodnie z prawdą odpowiadamy bardzo miło, że mamy w plecakach mnóstwo jedzenia i potrzebujemy je zjadać aby nie nosić. Ale dziewczyna już się krzywo na nas popatrzyła. Poprosiliśmy ją czy może nam pokazać miejsce na rozbicie namiotu. Powiedziała, że zaraz do nas przyjdzie tylko musi najpierw zakwaterować w pokojach jakichś innych gości. Czekamy i czekamy. Ponad godzinę. Za godzinę będzie ciemno. Podchodzę do tego sympatycznego wolontariusza, który na początku poczęstował nas herbatą i proszę aby pokazał nam miejsce pod namiot i że chcemy od razu zapłacić. Mówi że oczywiście i prosi do nas panią właścicielkę. Pani mówi, że mamy zapłacić po 10lew od osoby (czyli razem około 50zł). Ja się pytam dlaczego, skoro Kanadyjczycy, których spotkaliśmy płacili inną cenę. I tym pytaniem zupełnie nieświadomie otwieram zapalnik. Kobieta zaczyna na nas wrzeszcześć, ma totalny napad agresji. Chodzi wśród gości na jadalni i krzyczy, a ja oniemiała próbuję cokolwiek do niej powiedzieć i nie ma jak. Krzyczy, że ona codziennie ryzykuje tu życie, wciągając drewno do palenia w kominku końmi, że poświęca się szorując codziennie podłogi, że nie mamy pojęcia jak ciężkie jest życie i praca tutaj, że to ich prywatna chata (nie do końca tak jest) i mogą podawać każdemu inną cenę taką jaką tylko chcą, że ona zna już takich jak my co nie chcą płacić i nie chcą zamawiać jedzenia. Mówimy, że chcemy zapłacić, tylko taką cenę jak zapłacili inni ludzie, że chcemy przenocować w namiocie przy chacie tylko dlatego, że w ten sposób możemy nocować legalnie, bo nocleg w namiocie w niewyznaczonych miejscach w parku jest zabroniony. Trafiliśmy na jakiś jej odcisk i zastanawiam się w którą stronę pójść aby to załagodzić. Kobieta krzyczy, że teraz już nie chce od nas żadnych pieniędzy i żebyśmy się wynosili z jej domu, bo to jest jej dom i niech nas ścigają strażnicy parkowi. Zdaję sobie sprawę, że jesteśmy w sytuacji trochę trudnej, bo jesteśmy przemęczeni po dużym podejściu, jesteśmy na wysokości 2300, wśród wysokich gór, za niedługo będzie ciemno, do najbliższej chaty ze 4h marszu, a obok jest osoba, która po prostu znalazła ujście dla jakiejś swojej frustracji, zapewne niewiele z nami związanej. Staję na głowie używając całej mojej intuicji aby doprowadzić ją do stanu gdy przejdzie jej największa fala złości i nie będzie chciała w jakikolwiek sposób się na nas mścić. I rzeczywiście, powoli, powoli fala złości jej opada. Mi natomiast po wszystkich obelgach które do nas powiedziała gul narasta, ale wiem, że na to nie ma teraz miejsca. Cała akcja kończy się tym, że idziemy się rozbić za schronisko, budzimy się rano po ciemku i z pierwszą szarością zmywamy się z tego miejsca. Teraz już rozumiemy opinie na googlu, że ludzie prowadzący schronisko są "nawiedzeni" - ktoś to zbyt delikatnie ujął.